24 listopada 2019

JAK SIĘ NIE MA CO SIĘ LUBI, CZYLI JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE POJECHALIŚMY W BESKIDY


Ledwo wróciliśmy z sierpniowych wakacji w Tatrach, ledwo ogarnęliśmy kwestie organizacyjne związane z rozpoczęciem roku w przedszkolu, a już zaczęło nas nosić na kolejny wypad w góry. W najbliższy weekend zapowiada się piękna pogoda. Kombinujemy nad Tatrami, ale nie mamy z kim zostawić dzieci. Możemy zabrać je ze sobą, ale wtedy Zakopane to za daleko, są jeszcze za mali na takie wyrypy. Zaczynam niezobowiązująco przeglądać relacje i propozycje wycieczek w Beskid Śląski. Tam mamy blisko - pociągiem z Katowic 1-2 godziny w zależności od miejscowości, którą wybierzemy. 


Będę szczera, nie byłam nigdy szczególną fanką Beskidów, w żartach złośliwie nazywałam je "naleśnikami" i "regielkami". Teraz jednak nie bardzo mamy inne opcje, pogody szkoda, nie wiadomo ile będzie jeszcze jesienią tak ładnych dni. A jeśli mam do wyboru tkwić w Katowicach i łazić tylko po parkach to wolę jechać w góry. Jakiekolwiek. Nie znam tamtejszych szlaków, kojarzę jakieś weekendowe wypady z rodzicami z wczesnego dzieciństwa i wycieczkę w gimnazjum bodajże na Równicę, ale nic poza tym. Nie mam nawet mapy, pędzę więc jeszcze do księgarni wybrać coś na szybko. Wynajduję w internetach kilka całkiem sympatycznych widoczków, robię listę miejscówek, z których jest szansa zobaczyć Tatry i planuję trasę tak, aby nie był potrzebny własny samochód. Zostaje jeszcze pakowanie, szykowanie kanapek i skazana na żałosne fiasko próba wyspania się przed wyjazdem. Wyjeżdżamy bardzo wcześnie, pociągiem przed 6. Dwugodzinna podróż mija nam dość szybko i tuż po 8 wysiadamy na stacji Wisła-Dziechcinka. Dłuższą chwilę zajmuje nam odnalezienie szlaku (oznaczenia są dość zagmatwane i łatwo się tu zgubić, o czym przekonamy się jeszcze nie raz). W końcu widzimy właściwe znaki i idziemy, początkowo asfaltem, w lesie i wśród zabudowań gospodarskich. Kolor szlaku kilkakrotnie się zmienia, musimy więc uważnie obserwować otoczenie. Wychodzimy z lasu i ścieżka prowadzi nas teraz wśród łąk i pastwisk (dzieci mają frajdę, wypatrują krówek i owieczek). Podejścia są łagodne, ścieżka to pnie się lekko pod górę, to zbiega w dół. Idziemy dość wolno, czasu mamy pod dostatkiem, poza tym w tak łatwym terenie dzieci trochę się wloką. Docieramy wreszcie do schroniska Soszów Wielki. 

Właściciel tej restauracji chyba lubi książki o rudowłosej Ani ;)










Schronisko Soszów Wielki

Schronisko nie stoi na samym szczycie, ale jakieś 15 minut od niego, w pobliżu górnej stacji wyciągu. Rozkładamy się tu na dłuższy odpoczynek i porządne śniadanie, potem ruszamy w górę. Ostateczne podejście na szczyt jest nieco bardziej męczące, ale to tylko kilkanaście minut. Na wierzchołku poświęcamy chwilę na obserwację widoków i dokumentację fotograficzną i wędrujemy dalej grzbietem do kolejnego szczytu, po którym wiele sobie obiecywałam (z Cieślara przy dobrej pogodzie widać Tatry). Dzisiaj jednak pomimo słoneczka i nienagannej widoczności nie udaje nam się zbyt wiele dostrzec. Momentami w oddali migają nam jakieś zarysy, ale nie mamy pewności czy to Tatry. Gdzieś tam wiszą chyba jakieś chmury i uniemożliwiają dalekie obserwacje. Trudno. Nieco zblazowani ruszamy dalej (mieliśmy nadzieję, że choć z daleka popatrzymy sobie na ulubione góry). 











Widoki z Cieślara



Tatry czy nie Tatry? Zdjęcie maksymalnie wyostrzone







Stożek Mały nie przypomina szczytu, raczej spore wypłaszczenie otoczone łąkami. Znajduje się tam gospodarstwo agroturystyczne - dzieci mogą nakarmić i pogłaskać małe kózki i owieczki, są zachwycone. Mamy teraz dwie opcje, możemy zakończyć wycieczkę tutaj, albo wejść jeszcze na Stożek Wielki, wrócić i dopiero zejść do Wisły. To tylko pół godziny do góry (przynajmniej tak twierdzi mapa), decydujemy się więc zdobyć jeszcze jeden szczyt. Podejście jest strome i dość upierdliwe, nie sądziłam, że w niepozornych Beskidach można się tak spocić... Dzieci mają już trochę dość, nic dziwnego, są od świtu na nogach, a trochę kilometrów już zrobiliśmy. Zdobywamy wierzchołek i  zatrzymujemy się na chwilę przy schronisku. 



Stożek Mały

Słodziaki, prawda? :)









Schronisko na Stożku





Jest bardzo wietrznie i przez to chłodno, więc nie zabawiamy długo. Ponadto zapas czasu zaczyna się kurczyć, więc w zejściu przyspieszamy. Znów jesteśmy na Stożku Małym, skąd szlak prowadzi nas łagodną, w większości wyasfaltowaną ścieżką w dół. Myślimy, że teraz to już na luzie podgonimy, ale największy stres dopiero przed nami. Planujemy zejść do miejsca, z którego wyszliśmy i złapać powrotny pociąg ze stacji Wisła-Dziechcinka, ale po drodze dwukrotnie gubimy właściwy szlak (prawdopodobnie przegapiliśmy skręt w lewo, choć nie mam pojęcia gdzie) i w efekcie schodzimy zupełnie gdzie indziej, w dodatku sami do końca nie wiemy gdzie. Nerwowo odpalamy GPSa w telefonie i okazuje się, że do stacji kolejowej mamy stąd jakieś pół godziny, mniej więcej tyle co do ostatniego pociągu. Zestresowani narzucamy więc szybkie tempo i maszerujemy, teraz już cały czas wspomagając się wskazówkami z GPSa. Zuzia korzysta trochę z pleców taty, jej małe nóżki nie nadążają. Po drodze cały czas się zastanawiam co będzie jeśli nie zdążymy. Chyba jeżdżą stąd jakieś autobusy, ale nie wiemy jak daleko jest dworzec PKS, ponadto obawiam się ataku choroby lokomocyjnej. Na nocleg nie jesteśmy przygotowani. Wreszcie ku naszej ogromnej uldze dostrzegamy zabudowania stacji kolejowej. Wbiegamy na peron, mamy jeszcze kilka minut, możemy teraz odetchnąć. Pociąg przyjeżdża punktualnie, teraz czekają nas jeszcze tylko dwie godziny podróży, parę kroków do domu i możemy wreszcie się wyspać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz