23 grudnia 2019

POSZUKIWACZE ZAGINIONEGO SZLAKU CZYLI WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NA SZYNDZIELNIĘ



Tegoroczny październik przyniósł ze sobą piękną złotą jesień, a ciepłych słonecznych dni było więcej niż we wrześniu. W tym roku jakoś mamy jednak pecha w organizacji jesiennego wypadu w Tatry. Remont u teściów skutecznie uniemożliwia nam podrzucenie tam dzieci, a innych opcji na baby sitting nie mamy. Ponieważ jednak wrześniowa wycieczka w Beskidy okazała się całkiem udana decydujemy się nadal zwiedzać tamtejsze rejony. Tym razem po przewertowaniu blogów i mapy wybór pada na klasyk - Szyndzielnię i Klimczok.


Z samego rana łapiemy pociąg - tym razem podróż będzie krótsza, wystarczy nam dojechać do Bielska, a to tylko godzinka. W Bielsku miejskim autobusem dojeżdżamy pod dolną stację kolejki na Szyndzielnię i powoli ruszamy. Po paru krokach przeżywamy chwilę konsternacji, szlakowskaz daje nam 3 kolory szlaku do wyboru, choć ich umiejscowienie nie do końca pokrywa się z mapą. Nauczeni doświadczeniem z wycieczki do Wisły postanawiamy bardzo uważnie pilnować znaków. Jeszcze nie wiemy, że zgubimy się już na początkowym odcinku wycieczki... Wybieramy szlak niebieski, bo jego początek jest najbardziej ewidentny. Początkowo to bardzo szeroka ścieżka o delikatnym nachyleniu, prowadząca pod kolejką. Znajdujemy w lesie, jest jeszcze dość wcześnie, a co za tym idzie chłodno. Mijamy niepozorny mostek i tamę na strumieniu i nadal podążamy szeroką jak wół leśną drogą. Po pewnym czasie zaczyna mnie niepokoić, że bardzo długo nie widzieliśmy już żadnego znaku, ponadto dosłownie NIKT tędy nie idzie, dwa razy tylko między drzewami mignęli nam rowerzyści, a szlak ten opisany był jako bardzo uczęszczany. Spoglądam na mapę i rzeczywiście coś nie gra, wg. mapy kolejkę powinniśmy widzieć po swojej lewej stronie, tymczasem widzimy ją po prawej. Nie mamy pojęcia gdzie mogliśmy zgubić (znowu) szlak, a idąc cały czas w górę w końcu powinniśmy chyba go odnaleźć, zwłaszcza, że kolejka nie znika nam z oczu. Idziemy więc, a w międzyczasie teren robi się coraz bardziej stromy, wspinamy się po śliskich, wilgotnych liściach, doskonale zdając sobie sprawę, że nie mamy innej opcji, powrót w dół po takim nachyleniu możliwy byłby chyba tylko ślizgiem na czterech literach ;) Ku naszej ogromnej uldze po drugiej stronie kolejki dostrzegamy wreszcie ścieżkę, która bez wątpienia jest szlakiem (idą nią ludzie). Pozostaje tylko przedostać się tam, brniemy więc przez chaszcze i pokonujemy rów, zapewne dostarczając pasażerom kolejki niezapomnianej rozrywki. Jeszcze tylko pozostaje wspiąć się po śliskiej glinie na niewielkie wzniesienie i jesteśmy na szlaku. Czerwonym. Nie mam jednak siły zastanawiać się gdzie w takim razie podział się szlak niebieski, ważne, że mapa mówi, iż czerwonym też dostaniemy się na szczyt. Ciśniemy więc do góry, trochę wykończeni i głodni. Na szczycie czeka na nas piękna niespodzianka w postaci doskonale widocznej panoramy Tatr. Zapominamy o głodzie i najpierw trzaskamy jakieś pięćdziesiąt zdjęć, a później dopiero siadamy do śniadania. Pogoda jest piękna, ale bardzo mocno wieje - prawdopodobnie temu zawdzięczamy tak idealną przejrzystość powietrza. Najedzeni i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę. 

Kolejka na Szyndzielnię


Tatry spod schroniska na Szyndzielni














Szlak w kierunku Klimczoka nie sprawia nam już trudności orientacyjnych. Najpierw zdobywamy szczyt, z którego po raz drugi już dzisiaj możemy zobaczyć Tatry. Trochę mi się łezka w oku kręci, bo liczyłam na jakiś jesienny wypad tam, a w tym roku tylko Beskidy nam się udały... No, ale trudno, cieszymy się, że chociaż możemy sobie popatrzeć. Ze szczytu schodzimy do schroniska pod Klimczokiem, tam znowu robimy postój, ostatni dłuższy przed zejściem. Schronisko pełne atrakcji dla dzieci (plac zabaw i hodowla króliczków), ale bardzo zatłoczone, nie zabawiamy tam długo. Na uboczu konsumujemy zapasy, zerkamy jeszcze na mapę analizując drogę zejścia i ruszamy. Bacznie przyglądamy się oznakowaniom, nauczeni doświadczeniem z poprzedniego wyjazdu oraz z dzisiejszego poranka, coby się znowu gdzieś nie władować. Co prawda jesteśmy teraz w lepszej sytuacji, bo z Bielska mamy dużo więcej połączeń i możliwości dotarcia do Katowic, ale wcale nie mamy ochoty tułać się tu gdzieś po nocy. 










Klimczok


Tatry tym razem z Klimczoka


Schronisko na Klimczoku widziane ze szczytu






A tu szczyt Klimczoka widziany spod schroniska

Znów docieramy do schroniska na Szyndzielni, tym razem jednak nie rozsiadamy się tam. Rzucam jeszcze tęsknym okiem w stronę panoramy Tatr i maszerujemy dalej. Schodzimy szlakiem czerwonym, który (jeśli wierzyć mapie) gdzieś tam w dole powinien minąć się ze zgubiony przez nas rano szlakiem niebieskim i doprowadzić nas do miejsca z którego wyruszyliśmy. Słońce powoli zachodzi, zaczyna robić się szaro, a po chwili całkiem ciemno. Gratuluje sobie w myślach zdrowego rozsądku, który kazał mi spakować czołówki. Dalej wędrujemy już przy ich świetle, nie do końca zorientowani ile drogi nam jeszcze pozostało. Udaje nam się zlokalizować odbicie szlaku niebieskiego, który to rano zniknął nam z oczu w niewyjaśnionych okolicznościach. Dostrzegamy jakieś zabudowania, okazuje się, ze to schronisko na Dębowcu. Oddychamy z ulgą, bo zgodnie z mapą mieliśmy koło niego przechodzić. Jeszcze około pół godziny zejścia i znajdujemy się przy szosie, choć nie do końca w tym miejscu gdzie chcieliśmy się znaleźć, w dodatku mija nas nasz autobus. Na szczęście podjeżdża dopiero do przystanku końcowego, skąd po chwili ruszy w kierunku centrum. Musimy jeszcze trochę podkręcić tempo, żeby na niego zdążyć, ale to już tylko kilkadziesiąt metrów. Wsiadamy do autobusu, dojeżdżamy do centrum, tam jeszcze szybki zakup biletów i udaje nam się praktycznie od razu załapać na pociąg do Katowic. Po godzinnej podroży jeszcze kilka minut marszu przez miasto i jesteśmy w domu. Wycieczkę uważamy za bardzo udaną pomimo pewnego falstartu na niebieskim szlaku ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz