2 lipca 2018

KIEDY DWA RAZY DWA RÓWNA SIĘ... DWA


Relacja z wycieczki do Doliny Chochołowskiej z dnia 13.06.18r. 

Planowana trasa: Zakopane - Siwa Polana - Polana Chochołowska - Trzydniowiański Wierch - Kończysty Wierch - Starorobociański Wierch - Siwa Przełęcz - Iwaniacka Przełęcz - Schronisko Ornak - Kiry - Zakopane

Zrealizowana trasa: emocjonalna podróż w głąb samego siebie i docenienie wartości swojego życia :D

Środa, 13.06.18r. 
Niebo prawie całkowicie zachmurzone - biała kurtyna nad naszymi głowami - ale nie pada. Jest zimno, ale mimo wszystko decydujemy się z mamą na wycieczkę. Plecaki spakowane, człowiek już gotowy do wyjścia - jakoś to będzie, zawsze można przecież zawrócić.
Wychodzimy z domu koło godziny 7.00 i kierujemy się w stronę oddalonego od nas o 30 minut dworca kolejowego, skąd następnie łapiemy busa do Doliny Chochołowskiej.
Mniej więcej koło godziny 8.00 wysiadamy na Siwej Polanie, kupujemy bilety do parku i - chcąc oszczędzić godzinę czasu wędrówki - wsiadamy do tzw. ciuchci i za przyzwoite 5zł od osoby dojeżdżamy nią aż do Polany Huciska. Stamtąd ruszamy zielonym szlakiem, wiodącym płaską i całkiem przyjemną drogą w kierunku Polany Chochołowskiej. Na szlaku mija nas zaledwie kilkanaście osób, co cieszy nas w duchu, gdyż w spokoju możemy posłuchać dźwięków dzikiej przyrody i głuszy ciemnego lasu. Czubki gór są jeszcze zakryte mgłami, ale budzi się w nas nadzieja na rozpogodzenie, gdy mniej więcej 30 minut przed samą Polaną zaczyna tu i tam prześwitywać słońce. Gdy docieramy na miejsce, schronisko i cała Polana Chochołowska kąpie się już w ciepłych promieniach, a niebieskie niebo i odsłaniające się widoki dają szansę na złapanie ciekawych ujęć w obiektywie. Jest godzina 10.00, gdy rozkoszujemy się gorącą herbatą z cytryną, przegryzając ją kanapką z dżemem porzeczkowym i snujemy marzenia o ładnych widokach na szczycie.

Zupełnie miły poranek w Chochołowskiej


Początek szlaku przez Dolinę Jarząbczą


Schronisko opuszczamy kilkanaście minut później i ruszamy Szlakiem Papieskim w kierunku Trzydniowiańskiego Wierchu. Przed nami jakieś 2 godziny drogi. Słońce przyjemnie ogrzewa ciało, a nam idzie się lekko i przyjemnie. Jedyną przeszkodą na drodze jest znaczna ilość błota na szlaku, ale w końcu to normalne po takich ulewach. Dochodzimy do drogowskazu i kontynuujemy podróż szlakiem czerwonym, tymczasem zaczyna się podejście na szczyt. W miarę jak pokonujemy trasę w górę trawiastej polanki, oraz później gdy przedzieramy się przez zimny i ciemny las zauważamy zmianę pogody na gorsze - albo raczej powrót do jej stanu z rana. Nie zraża nas to jednak i wspinamy się dalej i coraz wyżej. Idzie się dość nieprzyjemnie - powietrze jest bardzo wilgotne, aż ciężko oddychać. Mgły, które najpierw widziałyśmy przed nami, w pobliżu szczytów, teraz całkowicie je zasłaniają i stopniowo zaczynają nas ogarniać. Przy ostatnim podejściu, które wspominamy obie jako bardzo nieprzyjazne i ciężkie do pokonania, z powodu nieustannie usuwającego się spod stóp piargu w terenie o bardzo ostrym nachyleniu, jest biało jakbyśmy były w mlecznej kąpieli. Widoczność maksymalnie na 10 metrów. Na włosach osadzają się kropelki wody, które dodatkowo chłodzą twarz. Gdy przystajemy dosłownie na kilka sekund, moje okulary natychmiast pokrywają się parą wodną - tak duża jest różnica temperatur pomiędzy moim ciałem, a otoczeniem.
W okolicach godziny 12.30 jesteśmy na szczycie i podziwiamy wspaniałe "widoki" - czyli dosłownie pobliskie kępki trawy i drogowskaz, który jest wyłącznym dowodem na to, gdzie naprawdę jesteśmy, bo widoczność spada do kilku metrów. Jako jedyną, spotykamy bardzo miłą panią, która zagaja rozmowę. Jak się później okaże, miała ona prorocze myśli, gdyż jak to określiła "obawia się burzy w taką pogodę". Żegnamy ją przyjaźnie i życzymy bezpiecznej drogi. Wiatr studzi nas swoimi chłodnymi powiewami w kilka sekund, więc ubieramy kurtki. Robi się jeszcze zimniej, gdy siadamy do skromnego, wycieczkowego śniadania i tylko kubek ciepłej herbaty z termosu ratuje nasze cierpnące z zimna dłonie. Dołącza do nas para młodych turystów - mężczyzna i kobieta, poza nimi jesteśmy same. 

Zbierają się chmury, ale nic jeszcze nie zapowiada nadchodzącego dramatu...


Humory na razie nam dopisują...


Panorama z Trzydniowiańskiego wprost powaliła nas na kolana ;)


Selfie ze szczytu musi być 



Po szybkiej kanapce i łyku boskiego napoju, zbieramy się w dalszą drogę, która wiedzie zielonym szlakiem w kierunku Kończystego Wierchu, który oddalony jest od nas o jakąś godzinę wędrówki. 
Na początku humor nam dopisuje - tu ja sypnę jakimś żarcikiem, tu mama komentuje zabawnie sytuację. Hasamy sobie spokojnie między trawkami po ścieżce, która wiedzie nas niewielką granią po prawie równym terenie. Miny nam rzedną, gdy dostrzegamy podejście na szczyt - znowu ta sama, irytująca, piargowa droga. Szybki marsz zdążył nas na powrót rozgrzać, a tu znowu trzeba zwolnić tempa, by oszczędzać siły pod stromą górę. Nie można przystawać na zbyt długo, bo mroźny wiatr nawet pomimo kurtki przeciwwiatrowej, w kilka chwil wychładza organizm. Widoczność maleje z każdym krokiem. Szlak jest szeroki i we mgle łatwo nabrać wątpliwości, że nieco z niego zbaczamy, Przyznaję, że sama wypatrywałam znaków na skałach ze znacznie większą pilnością, niż to robię zazwyczaj w pozostałych częściach Tatr, z wyjątkiem Wysokich. 
O godzinie 14.00 wita nas Kończysty Wierch ze swoją cudowną, mleczną panoramą. Jedyne co nam pozostaje to wyobrazić sobie jak wspaniały widok musi się z niego rozprzestrzeniać. Tym razem jesteśmy same - w pobliżu nie ma żywej duszy, przynajmniej my nikogo nie widzimy. Robimy kilkuminutowy postój na kolejny łyk herbaty i parę ujęć z zapierającymi dech w piersiach widokami. Gdy ja zajmuję się tym pierwszym, mama robi zdjęcia, by nieco się rozgrzać. Myślimy sobie: "Jeszcze 40 minut stąd szlakiem do góry i następny wierch, a potem już tylko zejście - może niżej będzie lepiej widać." 
Nagle, ni stąd ni zowąd, trzask pioruna - wydawałoby się, że tuż za nami. To znaczy, że burza jest niedaleko, a wokół nie widać nic! Ani centymetra jakiejkolwiek ciemnej chmury, tylko zdradziecka biel mgły. Patrzymy z mamą na siebie i po kilku sarkastycznych uwagach zaczynając się od "cholera..." i "trzeba spierniczać, bo...", nasz ekwipunek jest ponownie w plecakach i po upewnieniu się gdzie prowadzi właściwy szlak, ruszamy tym czerwonym - już nieco szybszym krokiem niż poprzednio - w kierunku Starorobociańskiego Wierchu.
Droga wiedzie w dół i przez jakieś kilkanaście metrów wszystko wygląda w porządku. A potem dostrzegamy słowacki drogowskaz we mgle i lekko panikujemy. W naszej gwałtownej ucieczce przed nadchodzącą burzą, która teraz już daje o sobie co chwilę znać w cichych pomrukach, zapominamy, że nasz czerwony szlak biegnie równolegle do granicy, czyli również do szlaku żółtego, tego prowadzącego na Słowację. Zamiast zejść jeszcze kilka metrów niżej i upewnić się, wybieramy opcję, która wydawała się wtedy najlepsza - wrócić do miejsca, gdzie ostatni raz widziało się czerwony znak. Tak też czynimy i w popłochu wdrapujemy się ponownie na górę w jakieś pół minuty - adrenalina potrafi zrobić z człowieka prawdziwą kozicę. Docieramy aż pod sam drogowskaz, szukamy właściwej drogi i po chwili stwierdzamy, że nie ma innego wyjścia i szlak musi jednak tamtędy prowadzić. Schodzimy więc ponownie w dół i tym razem wytrwale szukamy czerwonego znaku. Gdy go znajdujemy w odmętach mgły - nieco na lewo od żółtego, słowackiego szlaku - oddychamy z ulgą i śmielej przyśpieszamy. 
I znowu ta sama sytuacja - idziemy szybko, ale po równym terenie, a za chwilę dostrzegamy wynurzające się z morza bieli bardziej strome podejście. Gdy je atakujemy, widzimy już tylko szlak pod swoimi stopami i to, co znajduje się w promieniu jednego metra. Mama idzie przede mną, w kurtce z czarnym kapturem i tylko dlatego, że to wyraźny kolor, mogę ją jeszcze dostrzec, gdy zatrzymuję się, by poprawić okulary - które i tak już nic nie dają. Deszcz, który z początku był odczuwany na twarzy jako drobne, lodowe igiełki, teraz przybiera na sile - a wiadomo, że w okularach wycieraczek niestety jeszcze nie wynaleziono.

Ścieżka na Kończysty


Kolejna zapierająca dech w piersiach panorama...


Tam gdzieś w oddali Starorobociański - a najgorsze mało dopiero nadejść...


Słowacki szlakowskaz, który nas zmylił


Grzmi coraz częściej i strachu dodaje nasz brak wiedzy z którego kierunku burza nadchodzi, a w którym zmierza. Mamy wrażenie jakby deptała nam po piętach, dosłownie. W żołądku osadza się nieprzyjemne uczucie niepokoju, a brak widoczności i wzbierający na sile deszcz motywuje mięśnie do bardziej energicznej pracy. W takich sytuacjach nie czuć zimna, a jedynymi dźwiękami, jakie dochodzą do naszych uszu jest szum deszczu uderzającego o materiał kaptura i odgłos własnego, przyspieszonego oddechu. Po kilku minutach spotykamy dwójkę mężczyzn schodzących ze Starorobociańskiego Wierchu. Pytamy się ich ile drogi nas jeszcze czeka na szczyt, by móc zacząć z niego jak najprędzej schodzić. Panowie - uprzejmie, ale bez owijania w bawełnę - utwierdzają nas w naszych przypuszczeniach i mówią, że przed nami jeszcze dobre 40 minut ostrego podejścia. Po krótkiej wymianie zdań, żegnamy się i wzajemnie życzymy sobie powiedzenia. Nasi rozmówcy znikają po kilku sekundach z oczu, a my idziemy z mamą jeszcze kilkanaście metrów do przodu. Znowu rozlega się przeraźliwy grzmot, wydawałoby się, że tuż nad naszymi głowami. Zimne krople deszczu w połączeniu z bezlitosnym wiatrem zaczynają coraz bardziej dokuczać. Obie zastanawiamy się jaką by tu podjąć decyzję - ryzykować i iść dalej w burzy, czy skulić się gdzieś i ją przeczekać? Po kilku chwilach myślenia i kilku następnych złowrogich grzmotach, decydujemy się zapytać fachowców - czyli zadzwonić do TOPRu i zapytać co najlepiej w naszej sytuacji zrobić. Numer w telefonie oczywiście zapisany - 601 100 300 - tylko wcześniej zawsze wydawało mi się, że dodzwonić się do nich w sytuacji kryzysowej to pestka. Okazuje się, że jest to dużo trudniejsze, gdy ma się telefon z ekranem dotykowym, a zgrabiałe z zimna palce są przez ów ekran, skąpany w deszczu, niewyczuwalne. Po kilku próbach dogadania się z automatyczną sekretarką i po wciśnięciu magicznej cyfry 1 na klawiaturze, połączenie zostało zrealizowane i udało nam się porozumieć z ratownikiem. Podczas gdy mama podawała nasze położenie i tłumaczyła sytuację, ja siedziałam skulona, chroniąc się przed nasilającym się deszczem i słuchałam naprzemian odgłosów burzy i stłumionego głosu ratownika po drugiej stronie słuchawki. Po krótkiej rozmowie, dostałyśmy od pana ratownika cenne wskazówki, które natychmiast musiałyśmy wprowadzić w życie. Zgodnie z nimi, bezzwłocznie zeszłyśmy ze stromego podejścia kierując się w tą samą stronę, z której przyszłyśmy - jeszcze w życiu nie widziałam, żeby moja mama takim pędem schodziła z góry, dosłownie ześlizgiwała się po kamieniach! - aż teren znowu zrobił się płaski. Deszcz walił już wtedy z całym impetem i grzmiało co kilkanaście sekund, więc zdecydowałyśmy się wykorzystać drugą cenną radę naszego rozmówcy - zdjąć plecaki, wyłączyć telefony i skulić się na ziemi, czekając aż burza przejdzie. Przez pewną chwilę siedziałyśmy tak w milczeniu. Patrzyłam na czubki swoich butów, cały czas czując uderzające w tył mojego kaptura ciężkie krople deszczu i pamiętam, że modliłam się wtedy w myślach o słońce. Po kilku minutach skontrolowałyśmy sytuację, gdyż miałyśmy wrażenie jakby deszcz nieco zelżał. Kątem oka dostrzegłam pasącą się nieopodal kozicę, sprawiającą wrażenie jakby nie interesowały ją w ogóle ciężkie warunki pogodowe - ale w końcu takie sytuacje to dla niej prawie codzienność, zwierzęta są przecież odpowiednio przystosowane. 
Ku naszemu zdziwieniu, deszcz nie tylko znacząco zelżał, ale również - co wydawało się w tamtym momencie cudem - wyszło słońce i pokazało się cudowne, niebieskie niebo! Dopiero wtedy mogłyśmy zobaczyć oddalające się w kierunku Starorobociańskiego Wierchu i Doliny Kościeliskiej, ciemne, burzowe chmury, które wcześniej skrywała za kurtyną tajemnicy, gęsta mgła. Natchnione chwilą, ubrałyśmy plecaki i ruszyłyśmy w kierunku przeciwnym do zawieruchy - z powrotem do wejścia na Kończysty Wierch. Przysięgam, podejście na tą górę od tej strony wyryło mi się w mózgu chyba już na stałe...
Czując, jak stopniowo opada z nas adrenalina, wdrapywałyśmy się, już nieco spokojniej na szczyt i tym razem widziałyśmy wyraźnie drogę przed nami, a nawet sam Kończysty w pełnej swojej okazałości - och, jak piękne to były chwile! Mogłyśmy wtedy nawet dojrzeć innych turystów wędrujących od strony Jarząbczego Wierchu, oraz tych samych dwóch panów, z którymi wcześniej rozmawiałyśmy - już siedzących na szczycie Kończystego. Dołączyłyśmy do nich, a gdy doszła ta druga, większa grupa osób, zrobiło się naprawdę przyjemnie. Słuchając ich historii o tym, jak burza ścigała ich już od Wołowca, cieszyłyśmy nasze oczy szybko znikającymi w nowoprzybyłych chmurach widokami i żegnałyśmy z bólem dobrą widoczność - jak to mówią, dobra pogoda w górach tak szybko się pojawia, jak i odchodzi.

Nagroda za przetrwanie ;)




Chmury niestety szybko powróciły



Podczas tej krótkiej chwili oddechu, przejrzałyśmy mapę i zdecydowałyśmy, że najlepiej będzie schodzić najpierw zielonym szlakiem w kierunku Trzydniowiańskiego Wierchu, a następnie czerwonym szlakiem przez Krowi Żleb - oszczędzimy sobie w ten sposób jakieś 20 minut drogi od samej Polany Chochołowskiej, niż gdybyśmy schodziły tą samą drogą, którą wchodziłyśmy. Zresztą z rozmów wywnioskowałyśmy, że pozostali również planują tą samą drogę, a jak wiadomo, w takich warunkach raźniej schodzić w większej grupie. Popatrzyłyśmy na zegarek - było koło 15.30. Rozpoczęłyśmy więc energiczne schodzenie znajomą drogą, która w tą stronę wydawała się jeszcze bardziej uciążliwa, z powodu usuwającego się spod stóp piargu, co do schodzenia zawsze jest bardziej niebezpieczne. Mama raz klapnęła na cztery litery, a ja miałam wrażenie, że uprawiam narciarstwo pozasezonowe - kijkami trekkingowymi już posługiwałam się niczym w slalomie gigancie, wystarczy jeszcze dodać sobie w wyobraźni narty i gotowe!
Tym oto nietypowym sposobem udało nam się dotrzeć na znajomy już wierch, który powitał nas za drugim razem jak starych przyjaciół, jednak nie było czasu na sentymenty. Bez chwili zatrzymania poczęłyśmy schodzić czerwonym szlakiem - w końcu miałyśmy prawie 2 godziny zejścia do pokonania - i już po chwili Trzydniowiański zniknął nam za kilkoma zakrętami. "Nie będę tęsknić" - pomyślałam wtedy.
Naszą wędrówkę umilały co jakiś czas przyjazne głosy naszych "towarzyszy niedoli", którzy schodzili tym samym szlakiem i mijali nas raz po raz, wtrącając tu i ówdzie jakiś zabawny komentarz. Wspólnie przedzieraliśmy się przez istną dżunglę korzeni kosówek, w dodatku skąpanej w świeżym błocie, rozmokłym po niedawnym deszczu. Dziękuję Bogu za dobry zmysł równowagi, inaczej najprawdopodobniej ucałowałabym tamtejszy grunt więcej niż jeden raz. 
Zupełny spadek adrenaliny i zmęczenie wkrótce dało o sobie znać. Droga powrotna, jak zawsze dłużyła nam się niemiłosiernie i niczym niekończąca się Dolina Roztoki wydawała się nam tamta droga przez las. I ten zakręt, i następny, i jeszcze jeden... o, już słychać koparki, to pewnie niedaleko! - Guzik prawda, bo to zaledwie połowa! W dodatku popędzały nas myśli o mimo wszystko, nadal krążącej nad nami burzy. Całe szczęście, były też przyjemne motywatory, chociażby obietnica ciepłej zupy po przyjściu do domu... 
Zawsze - zresztą podobnie jak moja mama - schodzę z gór starając się zapamiętać każdy szczegół, pożegnać się z nimi przyzwoicie, z szacunkiem, by w głowie zostały tylko takie właśnie piękne chwile i widoki. By w pewien sposób podziękować im za to, że pozwoliły mi się zdobyć i je podziwiać, zostawić im cząstkę siebie... Tym razem, jedyne co góry dostały w zamian, to widok mojego niewdzięcznego tyłka znikającego w czeluściach lasu. (xD)
Wreszcie, koło godziny 18, po błyskawicznej kąpieli błotnej na ostatnim odcinku szlaku (mama jeszcze raz, po ciężkiej walce przypominającej balet klasyczny, klapnęła z impetem na swój zderzak), powitała nas znajoma droga wiodąca ze schroniska w kierunku Siwej Polany. I tu kolejny psikus, bo przecież jeszcze trzeba przejść - co prawda już tylko po płaskim - 40 minut do Polany Huciska, a potem jeszcze godzinę do Siwej Polany, skąd dopiero można złapać busa powrotnego do Zakopanego. Lecz w takich sytuacjach, a przynajmniej z początku, nie myśli się ile trzeba jeszcze przejść, ale dziękuje się w duchu, że z pozoru bezkresna i dłużąca się droga po kamieniach w dół, jednak ma swój koniec. 
Dopiero później, gdy docieramy do Polany Huciska i jest już koło 19, a z nieba zaczyna sączyć się lodowaty deszcz, człowiek zaczyna rozmyślać nad tym, czemu jest zawsze takim zakichanym optymistą. Na drodze pustka, nie ma nikogo przed nami, ani za nami. Zimne krople znowu moczą, ledwo co podsuszone ubrania i zalewają mi okulary. Obie idziemy już jakby trochę na autopilocie - "To ja idę, czy ja stoję? Chyba jednak idę, bo coś grunt się rusza..." - ja łapię się na tym, że co jakiś czas oczy mi się zamykają i idę "na wyczucie".
Co jakiś czas dociera do nas huk potoku, który płynie obok i czasami przecina szlak, gdy my pokonujemy drewniane mostki. Z nudów zaczynam w głowie nucić piosenki - nie ma siły, ani ochoty by robić to na głos. Mama dziarsko idzie obok i myślę sobie, że jak dobrze nie być w takich chwilach samemu...
Przed godziną 20 jesteśmy na ostatnim odcinku drogi - widać już pozamykane budy z jedzeniem i drewniane chałupy z żywym inwentarzem, czyli końmi, kozami, owcami.
Nagle z jednej wyparza stadko owiec. Małych, puszystych, słodkich owieczek. Mój przyćmiony umysł, bez chwili zastanowienia decyduje, że świetnym pomysłem byłoby do nich "zabeczeć" po ichniemu. Niestety za późno koduje on, że w stadzie znajduje się też cichociemny, czarny baran, który w swoim ognistym, samczym temperamencie odbiera moje żałosne beczenie jako wyzwanie na pojedynek o przywództwo nad stadem i... szarżuje. Ratuje mnie tylko instynkt samozachowawczy, który nakazuje odpowiedzieć tym samym. Wyciągam więc swoje kijaszki spod pachy i nie myśląc zbytnio co robię, odgrażam się nimi w podobny sposób jak robi to ów baran, ze swoimi pokaźnymi rogami. "Głupi ma szczęście", bo plan działa i mój przeciwnik na widok groźnie wyglądających drążków, rezygnuje z potyczki i wraca do stada, a my oddalamy się w pokoju. 
Uwaga do górali, którzy mają ten "promyczek" w swojej zagrodzie - następnym razem postarajcie się o lepsze ogrodzenie, jeśli nie chcecie mieć na sumieniu jakiś zbytnio kochających zwierzęta turystów :D Uwaga do turystów, którzy zbytnio kochają zwierzęta - zawsze upewnijcie się czy jest baran w stadzie, zanim zagaicie "rozmowę" :D
Po ostatniej przygodzie, która pobudziła mnie nieco do szybszego marszu, dotarłyśmy obie do Siwej Polany koło godziny 20 - a tam busa ani śladu. Od naszych znajomych ze szlaku, dowiedziałyśmy się, że bus odjechał jakieś 10 minut wcześniej i nic nie wskazuje na to, by w ciągu następnej godziny przyjechał następny. Już zaczynamy planować jak tu przeczekać ten czas, gdy nasi towarzysze bez chwili zawahania - niech im Bóg w dzieciach wynagrodzi - proponują, że podrzucą nas swoim autem do Zakopanego i "wyrzucą" gdzieś w centrum. Muzyka dla naszych uszu! Podziękowałyśmy im serdecznie i wsiadłyśmy do auta, które jak się okazało, należało do uroczej pary z północy Polski . Dojechaliśmy bezpiecznie, czas spędzając na miłej rozmowie o - jak się okazało - wspólnej pasji, jaką są właśnie górskie wędrówki. Wysiadłyśmy niedaleko Krupówek i stamtąd, już spokojnym, miarowym krokiem poczłapałyśmy na Bystre w kierunku domu...

Słowem zakończenia, ta wycieczka na długo zostanie w mojej pamięci. Można to stwierdzić na przykład po tym, że minęły już od niej prawie 3 tygodnie, a ja wszystko pamiętam jakby to wydarzyło się wczoraj.
W tym roku pogoda w Tatrach nie rozpieszczała - ulewy, niskie temperatury, gwałtowne i nieprzewidywalne zmiany pogody, etc. Generalnie nie najlepsze lato na wędrówki.
I mimo iż po tamtej wyprawie zdążyłyśmy nieco poprawić i "osłodzić" sobie nasze wspomnienia z tamtego feralnego dnia - bo wyszło nam jeszcze kilka bardzo udanych wycieczek - to jednak jak zawsze pozostał niedosyt. Ale wydaje mi się, że jest to nieuleczalne, skoro za każdym razem trzeba kiedyś opuścić to miejsce i pożegnać Tatry na jakiś czas. 
W dodatku obiecałam sobie, że nie zatęsknię za Doliną Chochołowską i Tatrami Zachodnimi jeszcze przez długi czas po tamtej eskapadzie, ale teraz wiem, że gdy tylko będę mogła, wespnę się tam jeszcze raz - przy dobrej, pewnej pogodzie - i wreszcie zobaczę te widoki i przejdę trasę, którą sobie wtedy zaplanowałyśmy. 
Bo tak już z nami, Tatromaniakami jest - wyrzucą nas drzwiami, wrócimy oknem ;)
Szerokiej i bezpiecznej drogi wszystkim.

Opis: Marta Gitner 
Osoba towarzysząca: Iwona Gitner
Redakcja: Karolina Mikołajczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz