Dawno nie miałam okazji spędzać urodzin w Tatrach. Ostatni raz chyba w dzieciństwie, jakieś ślady są w pamiętniku mamy 😉 W tym roku tak nam się udało zaplanować wyjazd, żeby 6 lipca być w Zakopanem. Po kilku dniach na Słowacji przedłużyliśy sobie pobyt jeszcze o weekend po stronie polskiej. Jeszcze przed wyjazdem zaczęłam planować na ten dzień jakąś super wycieczkę, ale obawiałam się czy pogoda zechce kooperować. Na Słowacji mieliśmy pogodę w kratkę, ale na sobotę prognozowane było piękne słoneczko.
Budzik mam nastawiony bardzo wcześnie, żeby zdążyć na pierwszego busa do Palenicy. Pogoda od samego rana jak na zamówienie, piękne bezchmurne niebo. Około 7 ruszamy już asfaltem, gdzie pomimo wczesnej pory gęstnieje coraz większy tłumek. Mamy nadzieję, że większość ludzi "zgubimy" skręcając w stronę Doliny Pięciu Stawów, ale nic z tego. Początek wakacji, piękna, słoneczna pogoda, do tego sobota, więc trudno się dziwić. Maszerujemy więc Doliną Roztoki w tłumie jak na szkolnej wycieczce. Po drodze odbieram pierwsze telefony z życzeniami, przy okazji uprzedzam rodziców, że później mogę nie mieć zasięgu. Roztoka jak Roztoka, do góry idzie się nam dość szybko (dłużyć się będzie w drodze powrotnej). W okolicy Siklawy chwilę odpoczywamy, potem tradycyjnie wypluwamy trochę płuca na ostatecznym podejściu na próg doliny i jesteśmy przy mostku. Do schroniska nie skręcamy, planujemy tam zajrzeć na koniec wycieczki, żeby nie nadkładać teraz drogi. Przy Wielkim Stawie szybko robi się nam zimno, dość mocno wieje. Chcemy gdzieś usiąść na drugie śniadanie, idziemy więc niebieskim szlakiem w głąb doliny w poszukiwaniu jakiegoś bardziej osłoniętego od wiatru miejsca. Rozkładamy się na kamieniach wśród kosówki, tu też zawiewa, ale jakby mniej. Nie da się posiedzieć dłużej i nie zmarznąć, ale to i dobrze, bo w planach mamy Zawrat i nie chcemy się tu na dole zbytnio zaguzdrać.
Po śniadanku ruszamy dalej. Szlak na Zawrat z tej strony przez dłuższy czas jest niemal płaski, mijamy kolejno odgałęzienia na Krzyżne, Kozi Wierch, Szpiglasową Przełęcz, wreszcie ostatnie na Kozią Przełęcz, dalej idziemy już właściwym podejściem coraz bardziej pod górę. Wydaje nam się, że do przełęczy już nie daleko, tak by przynajmniej wynikało z czasu mapowego, ale gdzie tam, za każdym razem jak wychodzimy na jakieś wypłaszczenie to naszym oczom ukazuje się dalsza część szlaku. Nie idzie nam się źle, ale wiatr im wyżej tym robi się bardziej upierdliwy. Wreszcie widzimy już drogowskaz na przełęczy, na oko zostało nam jakieś 20 minut. Naradzamy się krótko i decydujemy, że do góry pójdę tylko ja - sama obrócę szybciej, a dzieci są już umęczone wiatrem, poza tym na wąskiej ścieżce niepokojąco nimi zarzuca przy mocniejszych podmuchach. Zostawiam rodzince plecak, żeby iść na lekko i szybkim krokiem ruszam do góry. Zgodnie z przewidywaniami po niespełna 20 minutach jestem na przełęczy. Tutaj dopiero jest wichura, nie jestem w stanie nawet podejść do drogowskazu, przyklejam się do skały, robię kilka zdjęć i schodzę bo jest na prawdę nieprzyjemnie, poza tym rodzinka pewnie się niecierpliwi. Udaje mi się zejść dość szybko, jeszcze łyk gorącej herbatki i ruszamy już w komplecie na dół.
Zejście nieco się dłuży, zwłaszcza ten prawie płaski odcinek. Odbijamy jeszcze do schroniska na moją urodzinową szarlotkę i po pieczątki do książeczek dzieci a potem schodzimy nielubianym, czarnym szlakiem, żeby już się nie wracać do zejścia przy Siklawie. Zejście Roztoką jak zwykle zdaje się nie mieć końca, wreszcie las wypluwa nas przy Wodogrzmotach - jeszcze pół godzinki asfaltem i wsiadamy do busa. W tym roku miałam wyjątkowo udane urodziny 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz