4 sierpnia 2021

HAPPY BIRTHDAY TO ME CZYLI GÓRSKA NIESPODZIANKA URODZINOWA



Nasze jednodniowe wypady w góry planuję zwykle spontanicznie, około 2 dni przed. Tym razem jednak, ktoś inny zaplanował wszystko za mnie ;) Tutaj specjalne podziękowania należą się moje siostrze oraz mojemu mężowi, którzy działając w konspiracji zorganizowali dla mnie wycieczkę rodzinną w Beskidy w ramach niespodzianki urodzinowej. Wycieczka odbyła się 7 lipca, czyli dzień po moich urodzinach.

Wczesny wyjazd z Katowic pozwala nam być jeszcze przed 7 w  Bielsku. Przesiadamy się na autobus do Szczyrku i podjeżdżamy do Salmopolu. Stamtąd ruszamy na Malinowską Skałę. Szlak jest nam już znany, byliśmy tu rok wcześniej, tyle, że w chłodniejszy i bardziej pochmurny dzień. Podejście na Malinowską Skałę początkowo jest dosyć ostre, za to potem łagodnieje. Jest jeszcze wcześnie, ale już czujemy, że czeka nas upalny dzień. Po drodze robimy krótki postój na małe śniadanie (siedzimy na kamieniach, po to by za chwilę odkryć, że jakieś 100 metrów dalej są ławki...) Pod koniec podejścia naradzamy się gdzie pójdziemy dalej - mamy opcję zdobycia jeszcze Skrzycznego i zejścia do centrum Szczyrku (tak jak to zrobiliśmy w zeszłym roku) lub wycieczki przez Magurkę Wiślańską na Baranią Górę i zejścia do Wisły lub Węgierskiej Górki. Docieramy na Malinowską Skałę i po serii fotek (włącznie z sesją na skałkach) rozsiadamy się na postój (nie spieszy nam się, bo czas mamy dobry). Ostatecznie decydujemy się iść w stronę Baraniej Góry i schodzić do Węgierskiej Górki (w Wiśle mógłby być problem z transportem). Jakoś nieuważnie zerkam na mapę i wydaje mi się to wszystko całkiem blisko. Ruszamy. 




















Idziemy taką dość przyjemną ścieżką, grzbietem, przypomina nam to trochę Tatry Zachodnie, choć jest oczywiście niżej i łagodniej. Trochę w górę, trochę w dół, jest fajnie, tylko słońce praży teraz prosto na nas, a w miejscach gdzie szlak prowadzi wśród krzewów po prostu nie ma czym oddychać. Z ulgą przyjmujemy lekkie podmuchy wiatru. Na Magurce Wiślańskiej zerkamy znowu na mapę, tym razem nieco uważniej, bo trochę nas już upał wymęczył, do tego dość drastycznie ubyło nam zapasów wody. Okazuje się, że nasze dotarcie na Baranią Górę wcale nie jest takie oczywiste. W dodatku schronisko znajduje się pod szczytem, ale nie od strony od której idziemy (jak nam się początkowo wydawało). Żeby do niego dotrzeć i kupić coś do picia musielibyśmy nadłożyć ponad godzinę drogi. Późniejsze zejście do Węgierskiej Górki też wydaje się jakieś zawiłe i długie, do tego stopnia, że ryzykowalibyśmy, że pogubimy się gdzieś po drodze lub ucieknie nam ostatni pociąg. Postanawiamy darować sobie Baranią Górę i od razu, przez Magurkę Radziechowską, również do Węgierskiej Górki (to zejście wydaje się mniej skomplikowane). Od tego momentu zaczynamy też oszczędzać napoje. Szlak znów biegnie trochę w dół, a trochę w górę (początkowo nas to nie niepokoi, bo wiemy, że po drodze ma być jeszcze ta Magurka Radziechowska, więc spodziewaliśmy się podejścia). Magurka jest, a dalej są i kolejne skałki, więc robimy sobie zdjęcia i chwilę odpoczywamy. Kolejny odcinek zejścia bardzo nam się podoba, jest widokowy, a prowadzi łagodnie w dół przez łąki. Komentujemy nawet, że "całkiem przyjemny ten szlak" (później pożałujemy tych słów). Na łące mamy atrakcje, trwają tu manewry wojskowe z użyciem śmigłowca (słyszeliśmy go już wcześniej i nawet zastanawialiśmy się dlaczego ciągle lata w tej samej okolicy). 























Liczymy na to, że od teraz będziemy się już przybliżać do cywilizacji cały czas schodząc, ale po chwili naszym oczom ukazuje się kolejne wzniesienie. Przeżywamy mały kryzys, trochę już mamy dość podchodzenia, w dodatku patrząc na drogowskazy i dane z gpsa nieszczególnie się zbliżamy do końca. Nie mamy jednak innych możliwości, wzdychamy więc i pokonujemy górkę. Dzieci zaczynają już trochę marudzić, nam chce się pić, dzielimy się resztkami wody i obiecujemy sobie, że pierwszym co zrobimy w Węgierskiej Górce będzie poszukiwanie sklepu spożywczego. To wzniesienie na szczęście okazuje się ostatnim, teraz już tylko schodzimy, chociaż bardzo dłuugo. Kiedy wydaje nam się, że to już koniec, bo widzimy zabudowania gospodarskie, ścieżka znów wchodzi w las. Jesteśmy już zdesperowani, pytamy więc grupki osób zbierających jagody czy daleko jeszcze. Na szczęście niedaleko, po chwili rzeczywiście las się kończy, mijamy jeszcze jakiś plac budowy i jesteśmy na dole. Obieramy kierunek w stronę dworca słusznie przewidując, że po drodze musimy natrafić na jakiś sklep. Widoczne z daleka Delikatesy Centrum jawią nam się niczym oaza na pustyni. Wpadamy do środka, robimy duży zapas wody i soków i uzupełniamy płyny. Do pociągu mamy jeszcze sporo czasu, nie spieszymy się więc. Powoli dreptamy na dworzec, a i tak czekamy jeszcze prawie godzinę na peronie. W pociągu wszyscy przysypiamy, w domu jesteśmy po 23, wykończeni, ale zadowoleni. Kto by pomyślał, że w niepozornych Beskidach można się tak przetyrać. Niespodzianka była super, a wycieczkę pomimo końcowych przygód uważamy za bardzo udaną :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz