22 lipca 2020

TAK TROCHĘ SKRZYCZNE, TAK TROCHĘ WYCOF


Całą wiosnę przesiedzieliśmy w domu. Nic więc dziwnego, że jakiś górski wypad chodził nam po głowie od dłuższego czasu. Tak gdzieś od zniesienia pierwszych obostrzeń. A może i wcześniej... W czerwcu postanawiamy, że jedziemy, choćby na jeden dzień, tylko w Beskidy, gdziekolwiek gdzie będzie choć trochę pod górę ;) 

Bezpośrednich połączeń kolejowych do Ustronia i Wisły brak, szukamy więc czegoś, co da się ogarnąć z Bielska. Obczajam, że do Szczyrku mamy stamtąd tylko 20 minut autobusem. Pod jakikolwiek inny szlak i tam musielibyśmy z centrum jeszcze trochę podjechać, więc dlaczego nie tam? Szlak na Skrzyczne wygląda zachęcająco, widoki ze szczytu (podglądane w sieci) jeszcze bardziej. Sprawdzamy prognozy pogody i ustalamy sobie wstępnie dzień wyjazdu na wtorek 16 czerwca. Prognozy trochę się psują i kiedy w poniedziałek wieczorem pakuję plecaki zastanawiamy się czy jakieś widoki w ogóle będą, bo zanosi się na spore zachmurzenie. Jesteśmy jednak zdesperowani, olewamy chmury i decydujemy, że jedziemy. Podróż do Bielska mija nam dość szybko i bezproblemowo, w pociągu tylko kilka osób. W Bielsku przesiadamy się na autobus do Szczyrku i po 20 minutach jesteśmy pod dolną stacją kolejki. Pogoda jest taka sobie, dość ponuro, sporo chmur, ale jakieś pagórki widać. Aż mam łzy w oczach z radości, że wreszcie jesteśmy w jakichś górach, nigdy nie przypuszczałam, że wzruszę się na widok Beskidów, zwanych przeze mnie żartobliwie naleśnikami... 
Pod kolejką zaczyna się szlak, którym podążamy, od razu dość mozolnie w górę. Jak fajnie, że wreszcie można się zmęczyć! Nawet dzieci maszerują w zasadzie bez postojów, nie słychać żadnego marudzenia, wszystkim nam bardzo tego brakowało. Trasa cały czas prowadzi dość ostro pod górę, cały czas też widzimy wyciąg. W międzyczasie pogoda psuje nam się coraz bardziej, spowija nas mgła, nie widać już żadnych gór dookoła, a z chmur zaczyna kropić. Najpierw tylko irytujący drobny kapuśniaczek, po chwili już normalny choć nadal nie ulewny deszcz. Zakładamy kurtki i niezniechęceni pogodą dalej maszerujemy w górę. Widać coraz mniej, mgła spowija już wszystko wokół. Przed nami z mgły wyłania się jakiś budynek, przez chwilę cieszymy się, bo wydaje nam się, że to już szczyt. Nasze nadzieje szybko jednak stykają się z rzeczywistością - to budynek pośredniej stacji kolejki, jesteśmy na Hali Jaworzynie i do szczytu mamy jeszcze godzinę wg. szlakowskazu... Przez moment nie wiemy nawet jak odnaleźć ścieżkę, widoczność jest żadna, a wydeptanych dróżek kilka. W końcu wbijamy się na szlak i idziemy jeszcze trochę w górę, coraz bardziej zirytowani pogodową kiszką. 


Początek szlaku tuż pod kolejką 

Hmm... Widać wielkie nic...

Pogoda nędza, ale humorek dopisuje ;)




Jedyny dowód na to gdzie się znajdujemy...

Budynek stacji kolejki, który wzięliśmy za schronisko...

I co dalej?

Powalająca panorama, nieprawdaż? ;)

W dole coś tam widać...

Dzieci zaczynają narzekać na przemoczone spodnie i skarpetki (mam zapasowe, ale jak przemoczą zapas to co wtedy?). Naradzamy się krótko, sprawdzamy prognozy (poprawy nie widać) i decydujemy, że dalsza droga nie ma sensu. Ze szczytu zobaczymy wielkie nic, pada deszcz, wieje zimny wiatr, dzieci przemoknięte, nie chcemy, żeby pierwsza wycieczka pod długiej przerwie zakończyła się przeziębieniem. Schodzimy do budynku kolejki na Hali Jaworzynie i chowamy się na chwilę w jego wnętrzu. Dzieci zmieniają przemoczone spodnie i skarpetki, do tego stary patent, czyli woreczki do butów (membrana hand-made ;)) Chwile odpoczywamy w ciepłym i suchym miejscu i ruszamy w dół. Im niżej schodzimy tym mniej wieje, przestaje też padać i nawet coś widać (coś tzn. zabudowania w mieście i jakiś pagórek naprzeciwko). Schodzimy powoli, bo jest dość stromo, a po deszczu ślisko. Nie mamy się zresztą gdzie spieszyć, robimy po drodze jeszcze dwa krótkie postoje. Przy dolnej stacji kolejki postanawiamy pospacerować trochę po okolicy - czasu mamy sporo, przestało padać, a na dole tak nie wieje i jest całkiem ciepło. Idziemy więc sobie spacerkiem w stronę centrum. Po drodze zaopatrujemy się w oscypki - nie tatrzańskie, ale też całkiem smaczne, jak się okaże w domu. W Szczyrku jestem pierwszy raz w życiu i całkiem mi się podoba - przyjemne, spokojne górskie miasteczko. Ruch jest niewielki (środek tygodnia, marna pogoda, a i sezon wakacyjny jeszcze na dobre się nie rozpoczął). Dzieciom też się podoba, nawet spacer po mieście, innym niż Katowice, jest miłą odmianą. 

Jeszcze ostatnie pamiątkowe zdjęcie na Hali Jaworzynie

A tu już w mieście - pogoda znacznie lepsza

Coś w stylu alei (czy raczej ściany) gwiazd na jednej z knajp w Szczyrku

Wyglądam bardzo głupio na tym zdjęciu, ale spodobała mi się ta ławka, a to jedyne ujęcie, które posiadam ;)

Przy rynku zaliczamy frytki (bardzo dobre swoją drogą) i wracamy autobusem do Bielska. Tam nabywamy bilety na najbliższy pociąg do Katowic i koło 19 jesteśmy w domu. Nie była to może jakaś wyjątkowo udana wycieczka, bo nawet na Skrzyczne do końca nie weszliśmy, a pogoda pozostawała wiele do życzenia, ale po trzech miesiącach siedzenia w domu ten wypad dał nam na prawdę dużo radości. A Skrzyczne przecież nie ucieknie, jest pretekst, aby tam wrócić i to jak się okazało, całkiem niedługo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz