1 sierpnia 2020

MALINOWSKA SKAŁA I WYRÓWNANIE RACHUNKÓW NA SKRZYCZNEM


Czerwcowa wycieczka w Beskidy, choć w gruncie rzeczy udana, pozostawiła po sobie pewien niedosyt. Od razu po powrocie, czy nawet jeszcze w trakcie wycieczki podjęliśmy decyzję, że jak tylko nadarzy się okazja, wrócimy w okolice Skrzycznego. Okazja nadarzyła się już w lipcu, prognozy tym razem były dużo bardziej optymistyczne, rysowała się spora szansa, że nas nie uleje i, że uda się coś niecoś zobaczyć. 

Nie chce nam się ponownie rypać stromym szlakiem pod kolejką (nieszczególnie przypadł nam do gustu), więc wynajdujemy alternatywę - chcemy zacząć wycieczkę od Malinowskiej Skały i przejść dalej do Skrzycznego, a stamtąd dopiero zejść pod kolejką. W niedzielę wieczorem kupujemy bilety na pociąg i pakujemy manatki. Tym razem udaje mi się złapać nieco więcej snu, ale kiedy o 5 dzwoni budzik i tak przypominam trupa. Nic to, komu w drogę, temu plecak na plecy i wio. Godzina w pociągu mija szybko, a w Bielsku tym razem nie tracimy już czasu na poszukiwanie autobusu do Szczyrku. Linia nr 120 po chwili podjeżdża i po zakupie biletów ruszamy. Jedziemy aż do końca trasy, tam gdzie zaczyna się wybrany przez nas szlak. Wysiadamy na przystanku "Szczyrk Solisko", chwilę zajmuje nam określenie kierunku w jakim należy się udać, lokalizujemy niebieski szlak i ruszamy. Najpierw kawałek drogą asfaltową, a po chwili wkraczamy do lasu, gdzie ścieżka pnie się dość ostro w górę. Nie jest to dla nas zaskoczeniem, bo w opisie trasy wyczytałam, że początek szlaku jest raczej stromy. Ten odcinek jest dość męczący, trwa jednak krótko, bo po niespełna pół godzinie ścieżka łagodnieje. Teraz idziemy w większości po płaskim lub lekko tylko nachylonym terenie, a miejscami nawet w dół. W dodatku towarzyszą nam widoki na okoliczne wzniesienia - nie idzie się w gęstym lesie. Słoneczko przygrzewa, trasa bardzo przyjemna, humory nam dopisują. Dość szybko docieramy do Przełęczy Malinowskiej, skąd do pierwszego szczytu mamy jeszcze jakieś 40 minut. Szlak nadal jest łagodny, ale miejscami dość błotnisty (nic dziwnego, całą sobotę i część niedzieli lało). Staramy się błoto i kałuże omijać, a zwłaszcza pilnować by nie właziły w nie dzieci - nieprzemakalność ich butów jest dość ograniczona. W jednym z takich miejsc mam przygodę - teraz myślę, że to było dość zabawne, ale wtedy nie było mi do śmiechu... Właściwie nie wiem jak to się stało, ale chcąc ominąć z Zuzią kałużę, zamiast iść środkiem gdzie było w miarę sucho, obeszłam ją z lewej strony, gdzie na końcu musiałam przejść przez zabłocony odcinek. Błoto jak to błoto, uznałam, ze skoro już się tu wpakowałam to po prostu ubrudzę trochę buty i tyle. Kiedy zrobiłam krok poczułam jak grunt usuwa mi się pod stopą i w ułamku sekundy tkwiłam po udo w błotnistej mazi... Udało mi się wypchnąć Zuzię do góry, dzięki czemu ubłociła tylko cholewkę buta i dolną część nogawki. Na domiar złego zapadając się w to bagno coś przeskoczyło mi pod kolanem - prawdopodobnie naciągnęłam jakiś mięsień, więc chwilę trwało zanim się wygrzebałam. Wyglądałam niczym potwór z bagien ;) Prawy but i cała noga aż po nogawki szortów pokryta błotnistą mazią! W pierwszej chwili jestem wściekła, że tak się urządziłam, ale w końcu zaczynam się śmiać - cóż mi pozostało... Buta udaje mi się trochę opłukać w kałuży, a błoto z nogi ściągam przy pomocy chusteczek. Nadal jestem brudna, ale nic więcej w tej chwili nie zdziałam. Zuzia się mnie boi i od tej chwili woli iść z tatą ;) 


Tak wygląda spora część szlaku na Malinowską Skałę



Po weekendowych opadach było trochę błotka na trasie



Po kąpieli błotnej... Tu już po częściowym wytarciu nogi chusteczkami ;)

Ruszamy dalej w kierunku Malinowskiej Skały i po kilkunastu minutach jesteśmy na jej szczycie. Widoczki bardzo przyjemne, mimo lekkiego zachmurzenia. Wypatrujemy Tatr, ale tam jest dziś więcej chmur, więc dostrzegamy tylko niewyraźne zarysy. Ładnie za to widać Babią Górę i Jezioro Żywieckie. Na skałkach robimy sobie trochę zdjęć - są bardzo ciekawe, choć mają inną strukturę niż skały w Tatrach. Rozsiadamy się też na ławeczkach (tak, przy szczycie są ławeczki) na jedzonko. Jest przyjemnie, choć niezbyt ciepło (tu u góry wieje), ale nam to nie przeszkadza, mamy się w co ubrać. Po odpoczynku idziemy dalej grzbietem w kierunku Skrzycznego - cel naszej wędrówki już widać, można go rozpoznać bez trudu po charakterystycznym maszcie na szczycie. Całą drogę towarzyszą nam widoki na Beskid Śląski i Żywiecki, a w oddali na zarys Tatr i Małą Fatrę. Do Malinowskiej Skały spotkaliśmy tylko pojedyncze osoby, tutaj ruch jest zdecydowanie większy, choć i tak daleko mu do tłumów jakich zdarzało nam się doświadczać w Tatrach. Wędrówka grzbietem trwa nieco ponad 1,5 godziny. Docieramy na Skrzyczne nawet niespecjalnie zmęczeni, bo przewyższenie tutaj jest już niewielkie. Na szczycie oczywiście wieje. Robimy trochę pamiątkowych zdjęć i  siadamy na ławie przed schroniskiem. Dzieci jedzą frytki, my też trochę. Ze schroniskowego tarasu nadal pstrykam fotki i tak sobie myślę, że to fajnie było by kiedyś przenocować w schronisku - na wschód słońca można by wyjść w kapciach na ten taras właśnie, a panorama jest bardzo urokliwa, rzecz jasna przy dobrej widoczności. 




Widok na dalszy ciąg naszej trasy i drugi cel - Skrzyczne (z charakterystycznym masztem)





Malinowska Skała











Szlak grzbietem między Malinowską Skałą a Skrzycznem








Charakterystyczny maszt pozwala z łatwością zlokalizować Skrzyczne z daleka (pod warunkiem dobrej widoczności ;))

Schronisko na Skrzycznem

Skrzyczne zdobyte :)

Obowiązkowe frytki w schronisku ;)

Widok z tarasu schroniska

Zbliżenie na Jezioro Żywieckie

Przebieram jeszcze spodnie na długie, żeby już w cywilizacji nie straszyć swoimi ubłoconymi łydkami i po długim odpoczynku zaczynamy schodzić i tutaj robi się mniej przyjemnie. Zejście jest strome, spod nóg usypują się kamienie, a odcinki w lecie są bardzo wąskie, chwilami trudno uwierzyć, że to Beskidy. Przy rozstaju szlaków zastanawiamy się chwilę czy schodzić do centrum czy dalej szlakiem pod wyciągiem, w końcu wybieramy pierwszą opcję, którą już znamy z poprzedniego wypadu. Teraz jednak jesteśmy bardziej zmęczeni i zejście robi się na prawdę upierdliwe, w kość daje zwłaszcza Zuzi, która narzeka na buty. Coś jest na rzeczy ze szlakami pod kolejką, wszystkie które znam są dość paskudne (Gubałówka, Kasprowy). Droga nam się trochę dłuży, zwłaszcza, że Zuzia marudzi, w końcu wychodzimy przy dolnej stacji wyciągu. Do autobusu mamy prawie godzinę, siadamy więc na ławce przy budynku kolejki, dojadamy resztki prowiantu i opalamy się, bo na dole oczywiście upał. 


Hala Jaworzyna ze stacja pośrednią kolejki widziana z góry

Autobusem wracamy do Bielska, gdzie czeka nas jeszcze bieg do pociągu, żeby nie czekać 1,5 godziny na kolejny. Podróż do Katowic mija szybko i bezproblemowo, w domu jesteśmy po 21, bardzo zadowoleni z udanej wycieczki. Nie sądziłam, że to powiem, ale Beskidy coraz bardziej mi się podobają (choć oczywiście Tatry zawsze będą na pierwszym miejscu).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz