25 stycznia 2018

CZYM SKORUPKA ZA MŁODU NASIĄKNIE - CZYLI JAK ZACZĘŁA SIĘ I ROZWINĘŁA MOJA MIŁOŚĆ DO GÓR CZ.1




Niedawno odzyskałam stare zdjęcia z wędrówek po Tatrach i stąd wziął się pomysł na tego posta - niejako porządkującego moje górskie "osiągnięcia", zawierającego nieco wspomnień z dzieciństwa i będącego podziękowaniem dla moich rodziców - za to, że pokazali mi Tatry.

Swojego pierwszego wyjazdu w Tatry nie pamiętam - nie mogę pamiętać, bo miałam zaledwie roczek i właśnie uczyłam się chodzić. Był to rok 1989, mieszkaliśmy wtedy w domku z gospodarstwem u znajomych babci... Właśnie to gospodarstwo stało się symbolem wakacji w dzieciństwie bo mieszkaliśmy tam prawie co roku przez długi czas. Ja jako dziecko nigdy nie byłam na wakacjach gdzie indziej niż w Zakopanem. Jako osoba dorosła właściwie też nie, raz tylko pojechałam z koleżanką nad morze, żeby je w końcu zobaczyć, ale ten wyjazd był oprócz Tatr, a nie zamiast. Teraz, kiedy mam dzieci nie wykluczam wyjazdu w jakieś inne ładne miejsce - inne pasmo górskie, morze, Mazury... Ale najwyższe z polskich gór zawsze będą u mnie na pierwszym miejscu.

Pierwszy raz w Tatrach (tu akurat nie wyglądam na szczególnie zachwyconą ;))


Z mamą, 1990 rok


Moja rodzina jest związana z Tatrami już od wielu pokoleń. Dziadkowie zdeptali chyba wszystkie szlaki turystyczne, w tym kilka obecnie już niedostępnych, jak np. Kominiarski Wierch. Zarazili miłością do gór moją mamę, która pierwsze kroki w Tatrach stawiała właśnie w ich towarzystwie, a z dziadkiem próbowała nawet fragmentów grani poza szlakowych (Liptowskie Mury). Później zaczęła wędrować razem z moim tatą, a kiedy urodziłam się ja to naturalne było, że rodzice będą zabierać mnie ze sobą. Oczywiście nie na wszystkich wycieczkach im towarzyszyłam, czasem zostawiali mnie u naszych gospodarzy pod opieką dziadków lub cioci, czasem mama szła gdzieś sama lub z kimś znajomym, a ja zostawałam z tatą. Jako dziecko umiarkowanie lubiłam chodzić po górach. Na początku sporo czasu spędzałam w nosidle na plecach taty - jak już z niego wyrosłam to powstały ograniczenia w postaci długości wycieczek, które musiały być znacznie krótsze, a ich trasa musiała koniecznie przebiegać w pobliżu strumyków lub stawów - bez tego nie było mowy o wyjściu z domu. Nie zmienia to jednak faktu, że kochałam rodzinne wyjazdy do Zakopanego, ale wtedy - jak w przypadku większości dzieci - bardziej od gór fascynowały mnie zwierzęta w gospodarstwie, w którym mieszkaliśmy, wspomniane strumyki, kolejka na Gubałówkę i Kasprowy Wierch - długie wędrówki niekoniecznie znajdowały się na powyższej liście.

Drzemka na plecach taty


Tu też z tatą


Nad Morskim Okiem


Z czasem coraz łatwiej udawało się rodzicom zachęcić mnie do dłuższych wycieczek, choć niekiedy uciekali się do triku znanego wszystkim rodzicom, a mianowicie - przekupstwa (sytuacja, którą do dzisiaj wspominamy ze śmiechem to moja wędrówka na Grzesia za 10 zł). Mimo wszystko znalazło się kilka tras, które sama sobie wymarzyłam i przeszłam je bez marudzenia (Dolina Pięciu Stawów z Morskiego Oka przez Świstówkę w wieku lat 8 i Giewont w wieku lat 9).

Dolina Pięciu Stawów Polskich zdobyta przez Świstówkę (i, o zgrozo, w adidasach ;))


Giewont - marzenie dziewięciolatki spełnione



Kiedy na świat przyszła moja młodsza siostra, wycieczki stały się na powrót mniej ambitne - ostrożniejsze - bynajmniej przez jakiś czas. W większości zwiedzaliśmy tatrzańskie doliny, a ulubionym miejscem wypadowym stała się Ścieżka nad Reglami (siostra całkowicie zbojkotowała nosidełko, więc pole do popisu przy wybieraniu tras było z tego powodu mniejsze), a ja w tym czasie dojrzałam do dalszych wycieczek.

Siostrzyczki w Dolinie Pięciu Stawów Polskich



Przełomowym momentem dla mnie była wycieczka przez Przełęcz Karb, na którą zabrała mnie mama - niby nic ekstremalnego, ale to była nasza pierwsza wycieczka tylko we dwie. Pamiętam, że bardzo chciałam iść wtedy gdzieś wyżej, ale mama chciała mnie najpierw "sprawdzić", poza tym miałam buty z dość śliską podeszwą, średnio nadające się w Tatry Wysokie. Swoje pierwsze typowo turystyczne buty zakupiłam jakiś czas później, nie były z wysokiej półki, ale całkiem nieźle się w nich chodziło.

I tak w wieku lat 19, tuż po maturze mama zabrała mnie na moją pierwszą ambitną trasę - to była Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Uważana powszechnie za szlak dość trudny, głównie ze względu na praktyczny brak sztucznych ułatwień (tylko kilka klamer) i ekspozycję. I oczywiście generalnie się zgadzam, to znaczy na pewno nie określiłabym tego szlaku jako łatwy - bynajmniej nie dla początkujących. Ale nie sprawił mi większych trudności, a mówi to osoba z umiarkowanym tudzież względnym lękiem wysokości, który ujawnia się raczej w "środowisku sztucznym" - czytaj: mosty, tarasy widokowe, balkony - niż w górach. Po prostu nadmiar wolnej przestrzeni pod nogami powoduje, że czuję się nieswojo. Dlatego elementy wspinaczki stanowiły dla mnie nie lada atrakcję, podnosiły poziom adrenaliny i motywowały do działania. Zaletą powyżej wspomnianej trasy jest też niewielka ilość ludzi na szlaku - większość turystów wędrujących w tym kierunku ostatecznie idzie na Rysy. W moim subiektywnym odczuciu (każdy może mieć inne) nie jest to szlak ekstremalnie trudny, ale wymaga dużej ostrożności, jako takiej odporności na przepaście i niezłej kondycji. Oczywiście piszę tu o warunkach typowo letnich, przy ładnej pogodzie i suchej skale. Po deszczu lub w przypadku oblodzeń trudność szlaku i niebezpieczeństwo nieporównywalnie wzrasta. To dla mnie jedna z piękniejszych tras, które przeszłam i chciałabym ją kiedyś powtórzyć.

Kazalnica - w drodze na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem


Widok na Rysy z Kazalnicy


Radość ze zdobycia przełęczy



Widok z przełęczy na Grań Baszt i Stawy Hińczowe



Połowę kolejnego wyjazdu spędziłam ze znajomymi, a połowę z rodzicami. Z koleżankami zrobiłyśmy sobie wycieczkę przez Szpiglasową Przełęcz znad Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów, która nie obyła się bez przygód. Wyszliśmy z kwatery trochę za późno i od Wodogrzmotów Mickiewicza powrót odbywał się w ciemnościach, poza tym odjechały wszystkie busy z Palenicy, co skutkowało blisko godzinnym nerwowym oczekiwaniem na kierowcę, który obiecał wrócić po nas z Zakopanego (na szczęście dotrzymał słowa). Nasza następna wycieczka na Zawrat z Doliny Pięciu Stawów ( z tej strony bez trudności) przebiegła już bez większych niespodzianek. W planach miałyśmy jeszcze Świnicę, ale huraganowy wiatr, który powitał nas na przełęczy skutecznie odebrał nam chęci do dalszej wędrówki.

Z kolei wspólnie z mamą zrealizowałam podczas tego wyjazdu dwa cele. Widokowe o tej porze roku Czerwone Wierchy, od Ciemniaka aż po Kopę Kondracką oraz znane wszystkim legendarne Granaty - dla mnie był to najtrudniejszy szlak na jakim dotychczas byłam.

Czerwone Wierchy z mamą


Czerwone Wierchy



Samo podejście na Zadni Granat, ani zejście ze Skrajnego nie sprawiło mi większych kłopotów, ale na górze czułam się naprawdę nieswojo. Pierwszym sprawdzianem dla psychiki był słynny krok nad szczeliną (można ją podobno dołem ominąć), a zdecydowanie największym wyzwaniem było zejście z Pośredniego Granatu w stronę Skrajnego. Czułam, że jestem przyklejona do skały, a wokół mnie zieje przepaść- niesamowite, a zarazem przerażające uczucie. Dodatkowo szlak przez Granaty nie należy do najlepiej oznaczonych, więc chwilami miałam problem z odnalezieniem dalszej drogi - dobrze, że nie byłam tam wtedy sama.

Zadni Granat - największe trudności jeszcze przede mną


Skrajny Granat




Oczywiście to nie znaczy, że źle wspominam tą wycieczkę... Wręcz przeciwnie - to było niesamowicie ciekawe doświadczenie, choć nieco ekstremalne, ale wystarczającą nagrodą był zapierający dech w piersiach widok...




Ciąg dalszy tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz