Prosto z górskiego pamiętnika mojej mamy (post nieprzypadkowo opublikowany dzisiaj 😉), wspomnienia z z przejścia całej Orlej Perci wraz z odcinkiem Kasprowy Wierch - Zawrat. Tekst oryginalny.
13.07.1996 r. Sobota
Budzę się o 5.00, sprawdzam pogodę - w górach zachmurzone, widoczność "0". Idę spać z przeświadczenie, że z wycieczki nici. Drugi raz budzę się o 6.00, słońce świeci, wspaniała widoczność, chmury krążą po niebie, ale wysoko. Szybko wstaję i przygotowuję plecak do wyprawy. O 6.30 zwlekam Zbyszka i daje mu 30 minut na przygotowanie się. Przed 7.00 jesteśmy wszyscy gotowi do wymarszu. Jest pogodnie, ale dość chłodno, zabieramy wszystkie ciepłe rzeczy, plecaki ciężkie. Schodzimy do ulicy Kościeliskiej, przy targu jest bus, Zbyszek płaci kurs do Kuźnic i już 7.25 jesteśmy pod kolejką na Kasprowy. Jesteśmy pierwsi, oprócz nas jeszcze kilka osób dopiero po chwili zbiera się cały wagonik. Wyjeżdżamy pierwsza kolejką do góry. Po ósmej jesteśmy na Kasprowym. Zbyszek z Bartkiem jedzą śniadanie, ja też trochę.
O 9.00 wyruszamy z Kasprowego w stronę Świnicy, zaliczamy szczyt, po chwili schodzimy w stronę Zawratu, na Zawracie rozglądam się tylko (znamy to dobrze). Idziemy przez Kozie Czuby i Kozią Przełęcz na Kozi Wierch, drogą mordercza - w górę - w dół, w górę - w dół, co się wyspinamy, trzeba znowu zejść, wreszcie po nieskończoności ostateczne podejście na szczyt. Po drodze widzimy taterników na Zamarłej. Na szczycie jesteśmy po 13, rozsiadamy się na dłużej. Jemy porządne śniadanie, a w zasadzie obiad i odpoczywamy. Pogoda zaczyna nas straszyć, cały szczyt spowija gęstą chmura, nic nie widać ma odległość kilku metrów. Chwilę czekamy, mgła się przerzedza decydujemy się wyruszyć dalej. Schodzimy z Koziego Wierchu, mijamy Żleb Kulczyńskiego, idziemy przez Czarne Ściany w kierunku Granatów, ciągle droga w górę, w dół, klamry, łańcuchy, albo wspinaczka po skałach. Pokonujemy Granaty, Bartek idzie zadziwiająco wytrwale, ja też mam jeszcze zapas sił, ale Zbyszek puchnie, ciągle pyta czy zeszliśmy już z tej "amunicji ".
O godz. 15.30 jesteśmy na Skrajnym Granacie (ostatnie zejście przed Buczynowymi Turniami), odpoczywamy, pogoda dobra, widoczność jest, nawet od czasu do czasu błyska słońce. Dochodzimy do wniosku, że skoro dotarliśmy już tutaj, nie jest bardzo późno, pogoda ładna, to szkoda nie wykorzystać szansy na przejście całości - ruszamy na Buczynowe. Dla mnie to był chyba najgorszy kawałek drogi, zmęczenie, niezbyt przyjemna droga, mało łańcuchów, prawie cały zaś trzeba drapać się po śliskich skałach, ciężko znaleźć uchwyty na ręce i nogi. Nie jestem w stanie policzyć ile razy w górę i w dół, raz z jednej strony stoku, raz z drugiej, tutaj miga już Dolina Pańszczyca za chwilę Sucha Dolinka w Pięciu Stawach, można dostać poplątania z pomieszaniem. W pewnym momencie nawet wydaje mi się, że wracam z powrotem, ale po chwili dochodzę do siebie i już wiem gdzie jestem. Zbyszek ledwo idzie, co chwilę odpoczywa (ma ciężko plecak i brzuch, a może tym wypił 3 l wody i teraz to wypaca). Ja też miałam kryzys jak zobaczyłam po godzinie wędrówki Buczynowymi jeszcze jedno (kolejne) podejście prawie pionowe. Siadam na chwilę wypijam łyk herbatki z termosu, jak ruszam dalej spotykam turystę z synkiem idących od strony Krzyżnego, pytam jak daleko jeszcze, mówią, że około 30-40 minut i ku mojej ogromnej radości, że to podejście jest ostatnie, potem idzie się już granią. Tego mi było trzeba, jakby nowe siły wstąpiły we mnie, informuje o dobrej nowinie towarzyszy i prawie biegiem (na czterech oczywiście) znajduję się na górze. Dalej rzeczywiście jest dużo lepiej, nie jest wprawdzie po równym, ale to już bez porównania łatwiejsza droga. Idę w takim tempie, że już po niecałych 30 minutach znajduję się na Krzyżnym. Stoję na końcu mojej "drogi życia" i beczę nie wiem czy z radości, że to już koniec, czy że to przeszłam, czy ze zmęczenia, chyba wszystko po trochu. Jest godzina 17.30. Po chwili docierają Zbyszek - wykończony z Bartkiem, wszyscy jesteśmy zadowoleni, że już tylko w dół, ale czeka nas jeszcze Pańszczyca.
O 9.00 wyruszamy z Kasprowego w stronę Świnicy, zaliczamy szczyt, po chwili schodzimy w stronę Zawratu, na Zawracie rozglądam się tylko (znamy to dobrze). Idziemy przez Kozie Czuby i Kozią Przełęcz na Kozi Wierch, drogą mordercza - w górę - w dół, w górę - w dół, co się wyspinamy, trzeba znowu zejść, wreszcie po nieskończoności ostateczne podejście na szczyt. Po drodze widzimy taterników na Zamarłej. Na szczycie jesteśmy po 13, rozsiadamy się na dłużej. Jemy porządne śniadanie, a w zasadzie obiad i odpoczywamy. Pogoda zaczyna nas straszyć, cały szczyt spowija gęstą chmura, nic nie widać ma odległość kilku metrów. Chwilę czekamy, mgła się przerzedza decydujemy się wyruszyć dalej. Schodzimy z Koziego Wierchu, mijamy Żleb Kulczyńskiego, idziemy przez Czarne Ściany w kierunku Granatów, ciągle droga w górę, w dół, klamry, łańcuchy, albo wspinaczka po skałach. Pokonujemy Granaty, Bartek idzie zadziwiająco wytrwale, ja też mam jeszcze zapas sił, ale Zbyszek puchnie, ciągle pyta czy zeszliśmy już z tej "amunicji ".
O godz. 15.30 jesteśmy na Skrajnym Granacie (ostatnie zejście przed Buczynowymi Turniami), odpoczywamy, pogoda dobra, widoczność jest, nawet od czasu do czasu błyska słońce. Dochodzimy do wniosku, że skoro dotarliśmy już tutaj, nie jest bardzo późno, pogoda ładna, to szkoda nie wykorzystać szansy na przejście całości - ruszamy na Buczynowe. Dla mnie to był chyba najgorszy kawałek drogi, zmęczenie, niezbyt przyjemna droga, mało łańcuchów, prawie cały zaś trzeba drapać się po śliskich skałach, ciężko znaleźć uchwyty na ręce i nogi. Nie jestem w stanie policzyć ile razy w górę i w dół, raz z jednej strony stoku, raz z drugiej, tutaj miga już Dolina Pańszczyca za chwilę Sucha Dolinka w Pięciu Stawach, można dostać poplątania z pomieszaniem. W pewnym momencie nawet wydaje mi się, że wracam z powrotem, ale po chwili dochodzę do siebie i już wiem gdzie jestem. Zbyszek ledwo idzie, co chwilę odpoczywa (ma ciężko plecak i brzuch, a może tym wypił 3 l wody i teraz to wypaca). Ja też miałam kryzys jak zobaczyłam po godzinie wędrówki Buczynowymi jeszcze jedno (kolejne) podejście prawie pionowe. Siadam na chwilę wypijam łyk herbatki z termosu, jak ruszam dalej spotykam turystę z synkiem idących od strony Krzyżnego, pytam jak daleko jeszcze, mówią, że około 30-40 minut i ku mojej ogromnej radości, że to podejście jest ostatnie, potem idzie się już granią. Tego mi było trzeba, jakby nowe siły wstąpiły we mnie, informuje o dobrej nowinie towarzyszy i prawie biegiem (na czterech oczywiście) znajduję się na górze. Dalej rzeczywiście jest dużo lepiej, nie jest wprawdzie po równym, ale to już bez porównania łatwiejsza droga. Idę w takim tempie, że już po niecałych 30 minutach znajduję się na Krzyżnym. Stoję na końcu mojej "drogi życia" i beczę nie wiem czy z radości, że to już koniec, czy że to przeszłam, czy ze zmęczenia, chyba wszystko po trochu. Jest godzina 17.30. Po chwili docierają Zbyszek - wykończony z Bartkiem, wszyscy jesteśmy zadowoleni, że już tylko w dół, ale czeka nas jeszcze Pańszczyca.
Zjadam trochę czekolady, wypijam resztę wspaniałej herbatki (nic więcej nie chce mi się jeść - chyba zmęczenie), chłopcy też coś wtrącają i ruszamy w dół. Zgodzę dość szybko, ale Zbyszek z Bartkiem zostają w tyle, Zbyszek jest odwodniony, mówi, że fatalnie mu się się idzie. Przypominam sobie, że mam jeszcze jabłko i ogórka zielonego, jabłkiem się dzielimy, ogórka daję Zbyszkowi, zaraz mu lepiej i rusza trochę szybciej. Idąc dołem doliny spotykamy dwa świstaki, jeden wyżej stoi na kamieniu i gwiżdże tak długo, jak jesteśmy na horyzoncie, natomiast drugi drzemie na kamieniu jakieś 10 m od szlaku, oglądamy to sobie dokładnie i idziemy dalej. Dochodzimy do stawu, Zbyszek rzuca się na wodę i wypija chyba 1,5 litra naraz. Mam nadzieję, że teraz wszyscy będziemy wędrować szybciej, ale nic z tego, Zbyszek z Bartkiem zostają coraz bardziej w tyle (Zbyszek tankuje przy każdym najmniejszym strumyczku). Idę więc swoim tempem, wiem, że tutaj się już nie zgubię - drogą jedna. Pańszczyca, jak Pańszczyca - wiadomo trzy razy wydaje się, że już za ta górką jest Murowaniec, a tu następna dolinka ukazuje się naszym oczom. Pokonuje wreszcie ostatnie wzniesienie przed podejściem do Murowańca, idę sama, reszta daleko w tyle, nawet ich nie widać. Postanawiam poczekać na nic już w Murowańcu. Dochodzę do ostatniego kawałka drogi, jakim jest las dość dziki, przed którym kiedyś była tabliczka "Niebezpieczeństwo spotkania z niedźwiedziem" (przypominam to sobie, kiedy już jestem w lesie). Chwila konsternacji - do przodu czy do tyłu - decyduję się szybko - do przodu i to biegiem. Nie wiem skąd w tak wykończonym człowieku jeszcze tyle energii, chyba za strachu, ale ten ostatni kawałek i to pod górę pokonała biegiem. Jak znalazłam się pod schronieniem dopiero wzięłam głęboki oddech, ale wyglądałam chyba jak indyk. Dotarłam o 19.40, klapnęłam na ławce, w trakcie odpoczynku przysłuchiwałam się rozmowom turystów i z kilku stron słyszałam wypowiedzi (całkiem potężnych chłopów), że przejście całej Orlej w jeden dzień nie jest możliwe i tak sobie myślałam "żebyście woły wiedziały skąd ja zeszłam". Zabieram się do resztek prowiantu, jak kończę się posilać to dochodzą Zbyszek z Bartkiem, idą od razu do schroniska na herbatę i coś ciepłego, proszę, żeby zamówili mi herbatę. Jak weszli do schroniska, Pan siedzący obok mnie stwierdził, że "ten pan Zbyszek wygląda nieco wykończony". Powiedziałam mu wtedy, żeby się nie dziwił bo właśnie przeszliśmy całą Orlą, zrobiło się trochę szumu z podziwu, że jednak można to przejść w jeden dzień. Po krótkiej debacie pakuję szpargały i idę do schroniska, Zbyszek już czeka z herbatą i zupą, która mu odstępuję (zjada dwie). Rozglądam się skąd by tu zadzwonić do Wandzi, bo jest już 20.00, a do domu jeszcze daleko. Wreszcie udało mi się, na górze jest recepcja i zadzwonić można bez problemu na kartę magnetyczną (Zbyszek na szczęście miał). Teraz już spokojnie dopijam herbatę, przebieramy się w suche rzeczy, odpoczywamy.
O tej porze jest już bardzo pusto w górach, tylko kilkunastu turystów, którzy zostają na noc w schronisku. Około 20.40 wyruszamy w drogę w odpowiednim tempie, jesteśmy w miarę wypoczęci, ale nogi czują te kilometry i trudności. Do Kuźnic już prawie zbiegamy, wsiadamy do ostatniego busa i wysiadamy przy dworcu PKS. Nikt z nas już nie ma ani siły ani ochoty, żeby wracać na piechotę przez miasto, Zbyszek funduje taksówkę, więc zajeżdżamy na Gładkie, potem tylko kilka kroków do góry i już jesteśmy w domu witani okrzykami radości.
Bardzo piękny post. Kocham chodzić po górach, choć tam mnie jeszcze nie było i coś czuję, że bym zasapała się na maksa. hehe Też ostatnio piłam herbatkę i było to takie miłe uczucie niby nic takiego, a jednak. :) Góry dają ogromne poczucie siły i wolności, ależ zachciało mi się powspinać. :) Mama budzi ogromną sympatię, no ogromną, ma takie miły uśmiech. Zdjęcia pełne radości, miłości, uśmiech Twojej mamy budzi mój uśmiech. :) Pozdrawiam cieplutko. :)))
OdpowiedzUsuń